Miłość bez ograniczeń - OPOWIADANIE
Poznajcie Roberta Krupę i Barbarę Dębską. Osobistości całkiem różne, oryginalne, a jednak pasujące do siebie jak dwa kawałki układanki. Są dowodem na to, że na miłość zasługuje każdy i nie zna ona żadnych ograniczeń.
Robert Krupa skończył czterdzieści lat. Jego życie nie
wyglądało tak, jak to sobie wymarzył, choć musiał przyznać, że mogło być gorzej.
Ostatecznie miał swoją własną praktykę weterynaryjną, a jego pacjenci go
lubili. Nawet pomimo termometru w tylnych otworach ciała, czy licznych
zastrzyków, które serwował. Może czuły, że tak naprawdę nigdy nie zrobił i nie
zrobi nikomu krzywdy, że kocha zwierzęta miłością szczerą i pełną ciepła. Może
wiedziały, że tylko w nich może znaleźć przyjaciół. Takich prawdziwych, którzy
nigdy nie będą z niego szydzić za plecami, a już na pewno nie prosto w twarz.
Robert nie miał wiele poza swoim gabinetem. Był introwertykiem
i jakoś tak wyszło, że nigdy nie szczycił się pokaźnym gronem znajomych. Raczej
stronił od ludzi, którzy przeważnie traktowali go z góry. No dobrze, prawdę
mówiąc los pokazywał mu już od najmłodszych lat, że większość osób jest okrutna
i tylko nieliczni są warci najmniejszego zachodu. Ze wszystkich tych powodów
posiadał tylko jednego przyjaciela. Niestety widywał się z nim rzadko. Zbyszek
był bowiem wielbicielem podróży zagranicznych. Od najmłodszych lat rządny
przygód, nie potrafił usiedzieć w jednym miejscu dłużej niż tydzień. Lubił
jednak Roberta, bo jako jeden z niewielu, spędzał z nim czas zupełnie bezinteresownie.
Nie zważał na jego pokaźny majątek, ani koneksje i zawsze był, gdy Zbyszek
potrzebował pogadać.
Zatem czterdziestoletni Krupa żył samotnie. Nie miał żony,
ani dzieci. To jedno marzenie pozostało niespełnione. Może przez dystans
Roberta w stosunku do nowych osób. Może przez to, że nigdy jeszcze nie poczuł
do kobiety niczego wznioślejszego niż sympatia. Może przez to jaki po prostu był,
a był iście oryginalny w swoim sposobie bycia i uporze, by nie zmieniać w sobie
niczego. Wychodził bowiem z założenia, że skoro on żyje z samym sobą i samego
siebie lubi dokładnie takiego, jakim był, inni nie mieli nic do gadania. Albo
go akceptowali, albo nie. Nie jego zmartwienie.
Tego dnia Robert Krupa wracał z pilnego wezwania do porodu
labradorki, która wydała na świat pięć szczeniąt, o mały włos sama się z nim
przy tym z nim nie żegnając. Weterynarz jednak zdążył, pomógł i czuł z tego
tytułu satysfakcję, która znaczyła dla niego więcej niż pokaźne wynagrodzenie,
czy wylewne podziękowania właścicieli suki.
Prowadził samochód. Mimowolnie się przy tym uśmiechał do
świata przelatującego za szybą. Był przekonany, że nic nie popsuje mu humoru,
dopóki przed jego oczami nie pojawił się biały dym uciekający spod maski. Robert
zmarszczył brwi, spojrzał na deskę rozdzielczą i niemal od razu je uniósł.
Wskaźnik temperatury silnika stykał się z czerwoną kreską, co nie wróżyło
niczego dobrego.
Robert był mężczyzną, ale na samochodach znał się tyle, co kura
na lataniu. Wiedział tylko, jak prowadzić, gdzie dolać oleju i płynu do
spryskiwaczy. Mimo to był świadomy, że przegrzanie silnika i dym spod maski to
nie byle przelewki. Czym prędzej zjechał więc na pobocze, zgasił silnik i włączył
światła awaryjne. Wysiadł, stanął naprzeciw auta i podrapał się po zakolu.
- Co by tu tełaz? – zamruczał pod nosem.
Zastanawiał się, czy otwierać maskę, czy może jednak nie.
Pomyślał, że jeśli to pożar, to dostarczanie ogniowi większej dawki tlenu, nie
będzie najlepszym posunięciem. Z drugiej jednak strony, mógłby lekko ją uchylić
i prysnąć do środka zawartością gaśnicy. Pokiwał do siebie głową, ruszył do
bagażnika i przy okazji poszukiwania sprzętu przeciwpożarowego, znalazł
trójkąt, o którym w całym tym przejęciu kompletnie zapomniał.
Gdy już rozstawił zabezpieczenie w odpowiedniej odległości, wrócił
na przód samochodu. Dymu było jakby mniej, więc znowu się zawahał. Postanowił
obserwować sytuację, a przy okazji zadzwonić po pomoc.
Wybrał numer, dziękując miłej pani od ubezpieczeń, że
doradziła mu OC poszerzone o Assistance. Wytłumaczył, co się stało i gdzie jest
oraz zapytał o radę, co do otwierania bądź nie otwierania maski. Młody chłopak,
który przyjął zgłoszenie, popisał się wiedzą dorównującą Robertowi, ale
obiecał, że poprosi, by ktoś z pomocy drogowej do niego zaraz zadzwonił.
Krupa stał i obserwował biały dym, aż ten całkiem zniknął.
Odstawił gaśnicę i uznał, że najgorsze ma za sobą. Pomimo obietnic chłopaka z
ubezpieczalni, jego telefon uparcie milczał. Usiadł więc w pobliskim rowie,
oparł się o drzewo i czekał.
Gdyby nie przejeżdżające samochody, okolicę mógłby uznać za
cichą i sielską. Otaczały go pola, a budynki majaczyły dopiero hen daleko, wyglądając
jak małe pudełka po zapałkach. Nad głową Roberta ćwierkały ptaki, które co
jakiś czas przeskakiwały z gałęzi na gałąź w koronie drzewa. Mężczyzna
przymknął oczy i chyba usnął, bo ledwie się obejrzał budził go kobiecy głos.
Głos iście anielski.
- Halo! dzień dobry! Słyszy mnie pan?
Robert mrugnął kilka razy. Przed oczami miał wprawdzie
kobietę, ale każdy by się zgodził, że z aniołem miała niewiele wspólnego.
Rosła, potężna, z krótkimi, ciemnymi włosami uczesanymi na kształt irokeza.
Jakby tego było mało, miała na sobie glany, poplamione dżinsy, kurtkę
odblaskową, a pod nią czarną niczym węgiel koszulkę z logo ACDC. Mimo to w
Robercie coś drgnęło. Głęboko, we wnętrzu. Miał wrażenie, że ktoś zatrzymał
jego serce, by zaraz popędzić je batogiem, by galopowało co sił.
- Wszystko w porządku? – zapytała już spokojniej, a on
przypomniał sobie, gdzie jest i na co czeka.
Na poboczu, tuż przed jego samochodem stała laweta, a
kobieta, sądząc po stroju, była jej kierowcą.
- T… tak. Chyba przysnąłem.
Podrapał się po rzadkim owłosieniu na czubku głowy, jednak
zaraz znieruchomiał. Jego wybawicielka uśmiechnęła się z widoczną ulgą. Był to
uśmiech delikatny, ale szczery i jakimś cudem zamącił w umyśle Roberta. Mężczyzna
ledwie zarejestrował, że ona wyciąga do niego pomocną dłoń. Ujął ją z lekkim
wahaniem. Dotyk skóry nieznajomej okazał się rażący niczym piorun, który swoją
siłą dosięga każdej, nawet najmniejszej komórki w ciele. Robert podniósł się
jednak i jak oczarowany podążył za kobietą do swojego samochodu. Kiedy stanął
obok niej, musiał lekko zadzierać głowę, ale wcale go to nie zrażało. Doszedł
do wniosku, że wcale by nie narzekał, gdyby musiał tak na nią patrzeć cały
dzień.
- Co się stało? – zapytała. Brzmiała rzeczowo.
- Nie mam pojęcia – powiedział skołowany nie tyle swoją
niewiedzą, co wrażeniem, jakie na nim zrobiła. – Zaczęło się dymić i
zauważyłem, że silnik się zagrzał.
Basia sprawnie otworzyła maskę i zawiesiła dłoń nad
silnikiem.
- Wskaźnik dojechał na czerwone?
Robert pokiwał głową, obserwując, jak dotyka różnych części.
- A dym był biały, czy raczej ciemny?
- Biały.
- Prawdopodobnie to jakaś usterka układu chłodniczego, ale
konkretniej powiemy po oględzinach w warsztacie. Dobrze, że się pan od razu
zatrzymał.
- Dziękuję. – Krótką wypowiedź Roberta zagłuszył trzask
zamykanej maski.
Mężczyzna odsunął się i obserwował, jak kobieta sprawnie
wciąga samochód na lawetę, a później spina go pasami. Wstydził się swojej
bezczynności.
- Może pomóc? – zagadnął.
- Dzięki, świetnie sobie radzę.
- Widzę, ale tak jakoś mi dziwnie, że pani tak wszystko
sama… - wybąkał nieśmiało.
Kobieta rzuciła mu czujne spojrzenie. Po chwili zaciągnęła
ostatni pas zabezpieczający samochód i podeszła do Krupy. Znalazła się tak
blisko, że czul jej zapach, od którego zakręciło mu się w głowie.
- Niech zgadnę. Gdybym była mężczyzną, nie czułby pan
żadnego dyskomfortu, prawda?
Spłonił się. Miała rację.
- Przyznaję się do winy. Przykło mi, jeśli tym panią
ułaziłem.
Kobieta zamrugała. Jednak zdziwienie reraniem mężczyzny
szybko zniknęło z jej twarzy. Zastąpiła ją życzliwość.
- Tak właściwie Basia jestem.
Krupa jeszcze bardziej poczerwieniał. Wahał się przez
chwilę. Czasem nowopoznanym osobom przedstawiał się jako Tomek. Było to jego
drugie imię, a że nie zawierało litery „r”, oszczędzało komplikacji. Patrząc na
kobietę, zapragnął, by poznała prawdziwa wersję jego całego, więc wziął głęboki
wdech. Odezwał się, jakby uwalniał ciało od długo noszonego ciężaru:
- Łobełt. Łobełt Kłupa, przy czym ł to tak napławdę nie jest
ł. Łozumie pani?
- Jaka pani? Proszę, jestem Basia i wszystko rozumiem.
Robert Krupa.
Mężczyzna przytaknął. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że jego
twarz wręcz rozpromieniła się w uśmiechu. Poniekąd bał się, że ta niezwykła
kobieta zacznie się z niego śmiać albo chociaż poczęstuje go pełnym litości
spojrzeniem. Tymczasem ona przeszła z jego dysfunkcją do porządku dziennego,
jakby nie była niczym niezwykłym.
Wsiedli do lawety. Ledwie ruszyli, Robert głowił się, jak
zagaić rozmowę. Chciał poznać Basię, czegoś się o niej dowiedzieć, ale każde
nasuwające się pytanie, wydawało mu się zbyt wścibskie, czy prywatne. Wiercił
się zatem na siedzeniu i zezował w bok, podziwiając profil kobiety.
- Jechałeś gdzieś, czy już wracałeś do domu? – zapytała niespodziewanie,
a on odetchnął, ciesząc się, że to ona rozpoczęła.
- Włacałem. Odbiełałem dzisiaj połód labradorki.
- Jesteś weterynarzem?
- Tak. Kocham zwierzęta. Są dużo płostrze od ludzi. A ty?
Lubisz zwierzaki? – zapytał, modląc się w duchu, żeby nie wyznała, że cierpi na
ostrą alergię na sierść.
- Tak. Zawsze marzyłam o psie, ale miałabym dla niego za
mało czasu. Dużo pracuję. Wiesz, rodzinna firma.
- To bałdzo łozsądne podejście. Za dużo osób przygałnia
zwierzęta, nie zdając sobie sprawy, jak wielkiego obowiązku się podejmują. Wałsztat
jest twój?
- Mój i braci. Prowadzimy go razem. Mamy rodzinny talent do
naprawiania rzeczy.
- Ja niezbyt się znam na mechanice – powiedział, po czym
zaśmiał się sam z siebie. – Mam nadzieję, że kiedy już się do tego przyznałem,
nie wymyślicie dziesiątki ustełek do napławy, żeby naciągnąć sepleniącego
naiwniaka.
- Sugerujesz, że jestem nieuczciwa?
- Ty nie, a przynajmniej nie wyglądasz, ale twoich błaci nie
znam. Bez ułazy.
Basia uśmiechnęła się pod nosem.
- Spokojnie, obiecuję, że naprawa będzie dobrze wyceniona, a
co więcej wykonana wzorowo.
- Ojciec zawsze mi powtarzał, że jestem zbyt miękki i
naiwny. Chyba miał łację, bo w zupełności ci wierzę.
W chwili, gdy te słowa opuściły usta Roberta, pomyślał, że nie
powinien być tak szczery. Może ten jeden raz lepiej było udawać kogoś innego. Basia
nie wyglądała, jakby lubiła miękkie kluchy, którą notabene był. Wyglądała na
niezależną, silną i przebojową. Pewnie takiego właśnie mężczyzny szukała.
Robert ani nie był silny, ani na takiego nie wyglądał, o przebojowości nawet
nie wspominając. Był jakieś dziesięć centymetrów niższy niż kobieta,
chuderlawy, a do tego miał głębokie zakola.
Te wszystkie myśli przetaczały się przez jego głowę. Stopniowo
odbierały mu tą odrobinę nadziei na pogłębienie relacji z Basią, gdy ona
powiedziała coś, co napełniło go nową wiarą.
- To dobrze. Zaufanie jest podstawą każdej znajomości.
Tak gawędzili sobie aż do samego warsztatu. Później Robert przepakował
swoje rzeczy do samochodu zastępczego i odjechał z bólem serca, którego jeszcze
nigdy wcześniej nie doświadczył.
*
Barbara Dębska osobiście zajęła się naprawą samochodu
weterynarza. Braciom nawet nie pozwoliła się do niego zbliżyć, co stanowiło
sytuację nietypową. Żaden z mechaników tego nie komentował, a przynajmniej nie w
obecności siostry. W swoim towarzystwie zastanawiali się głośno, co może być
tego przyczyną. Właściciela auta nie znali, bo gdy siostra przywiozła
uszkodzony samochód, byli poza warsztatem. Odrobinę się niepokoili, kolejny raz
zapominając, że ich siostra jest już kompletnie dorosła. Jednak to zmartwienie nie doskwierało im aż tak mocno,
by chcieli ryzykować zadawaniem pytań. Dlatego z niecierpliwością czekali na
rozwój wypadków.
Gdy samochód został naprawiony, Barbara zadzwoniła do
Roberta. Słuchała kolejnych sygnałów z mocno bijącym sercem. Mężczyzna nie
imponował może aparycją, ale miał w sobie coś, co poruszyło w kobiecie struny,
o których nawet nie miała pojęcia. Do tego patrzył na nią w sposób, który
przywodził jej na myśl jawny zachwyt. Przez całe jej życie niewielu takich
spojrzeń doświadczyła. Nie stanowiła bowiem ucieleśnienia męskich fantazji.
Była raczej tęga, wysoka, a jej śmiały styl niejednego odstraszał na samym starcie.
Taka jednak była. Uwielbiała samochody i dobrego, mocnego rocka. Włosy nosiła
krótkie, bo tak jej było wygodnie, a szpilek i szminek szczerze nienawidziła.
Nie chodziło tu o uprzedzenia, czy jakieś wymyślne zasady. Najprościej w
świecie od obcasów puchły jej stopy, a pomadki wszystko brudziły i zdecydowanie
zbyt szybko schodziły z ust. Taka już była. Jednak w końcu znalazł się ktoś,
komu wcale to nie przeszkadzało.
Robert Krupa wydawał się miły i wrażliwy. Idealny dla niej.
Miała bowiem po dziurki w nosie napompowanych macho. W tej materii wystarczyli
jej bracia. Obawiała się jednak, czy dobrze odczytała zainteresowanie
mężczyzny. Nie była w tej kwestii specjalistką. Mogła się pomylić. Może wzięła
podziw za zwykła sympatię, a może nawet radość z otrzymanej pomocy. Nie była
pewna. Wiedziała jednak, że chce się przekonać. Miała trzydzieści pięć lat i
zadawała sobie sprawę, że jeśli teraz nie zbierze się za odwagę, przez resztę
swojego czasu na tym świecie będzie sobie to wypominać.
Gdy rozbrzmiał głos w słuchawce, zrobiło jej się gorąco.
Mało brakowało, a zapomniałaby po co dzwoni.
- Możesz już odebrać samochód – powiedziała. – Wszystko
działa. To była usterka układy chłodniczego, ale całe szczęście niezbyt
poważna.
- To świetnie. Mam usiąść zanim podasz mi cenę?
Barbara słyszała po głosie, że uśmiechał się, zadając to
pytanie. Oczami wyobraźni widziała jego radosną twarz. Automatycznie i jej poprawił
się humor.
- Możesz stać. Nie jest tak źle.
- Będę za godzinę, dobrze?
- Jak ci wygodnie, pracujemy do piątej.
- W takim łazie do zobaczenia.
Po odłożeniu słuchawki, Basia niemal pląsała po warsztacie.
Mruczała pod nosem jakąś piosenkę, wprawiając braci w jeszcze większe
zdumienie.
Pięćdziesiąt minut później pod warsztatem usłyszeli znajomy
dźwięk silnika. Ktoś przyjechał starym gruchotem, którego użyczali klientom
jako samochodu zastępczego. Największy z braci, Stasiek, podszedł do okna.
Zamierzał podpatrzyć tajemniczego klienta. Omal nie usiadł na podłodze z
wrażenia, kiedy ten opuścił pojazd. Po chwili mały, chudy, prawie łysy facet
zmierzał w stronę warsztatu z ogromnym bukietem róż, zza którego ledwie było go
widać. Mechanicy stali przylepieni do szyby, szturchając jeden drugiego, ale
żaden nie wiedział, co powiedzieć.
Pierwszy ocknął się średni brat, Kuba. Szybkim krokiem
podszedł do wejścia, wcześniej zezując w głąb warsztatu, by sprawdzić, gdzie
jest Basia. Nigdzie jej nie dostrzegł. Uznał, że jest bezpiecznie i może
wybadać faceta.
- Dzień dobry – zagrzmiał, gdy Robert przekroczył próg.
Kwiaty powędrowały w bok, odsłaniając niepozorne oblicze
weterynarza.
- Dobły. Przyszedłem odebłać samochód – odezwał się.
Kuba otworzył usta, ale zaraz je zamknął, jak ryba wyłowiona
z wody. Nie mógł zrozumieć, jak TAKI facet mógł zrobić jakiekolwiek wrażenie na
jego ukochanej siostrze. Był… Był mały, ciapowaty, a ze swoją wadą wymowy, aż wzbudzał
litość.
- Basia dzwoniła, że już jest gotowy. A jest może? Znaczy
Basia, czy jest? – kontynuował Robert, gdy nie doczekał się żadnej odpowiedzi.
Był lekko zdenerwowany. Zamierzał zaprosić kobietę na
kolację, a stojący przed nim wielki facet wcale nie dodawał mu odwagi. Bolał go
brzuch, pociły mu się dłonie i mało brakowało, a do rerania doszłoby jąkanie.
- Jest. Chyba. Sprawdzę – wybąkał mechanik i gdzieś zniknął.
Robert rozejrzał się i wszedł głębiej. Kwiaty przysłaniały
mu sporą część pola widzenia, a szczególnie stopy i to co przed nimi. W pewnym
momencie Robert nie zauważył skrzynki na narzędzia, potknął się, zachwiał i
runął w dół. Spodziewał się poczuć betonową posadzkę dosyć szybko, ale się
rozczarował. Pozostał w stanie nieważkości dużo dłużej, bo przez przypadek
wpadł wprost do kanału. Jego dno przywitało go niespotykanym bólem, który
uhonorował głośnym krzykiem.
Rumor ściągnął do hali trzech braci i Basię. Gdy kobieta
zobaczyła pojękującego z bólu, Roberta, pozwoliła sobie na swój własny okrzyk
przerażenia. Mężczyzna leżał w pozycji embrionalnej, otoczony tuzinem dorodnych
róż, które jak się słusznie domyśliła, przyniósł dla niej.
Szybko otrzeźwiała. Czym prędzej zeszła do mężczyzny, by
ocenić jego stan. Jednocześnie wybrała na telefonie numer alarmowy.
Karetka przyjechała po kwadransie. Ratownicy wstępnie
opatrzyli Roberta, ale zaraz wpakowali go do wozu i odjechali. Barbara pognała
za nimi, zostawiając osłupiałych braci na miejscu wypadku.
*
Pobyt w szpitalu skończył się na oddziale ratunkowym, gdzie
w towarzystwie Basi Robert spędził dziesięć godzin. W tym czasie zdążyli go dogłębnie
zbadać, prześwietlić, a na końcu zagipsować rękę od dłoni aż do barku.
Krupie wstyd było za swoją ślamazarność. Gdyby nie okazał
się tak niezdarny, sprawy pewnie potoczyłyby się inaczej. Niemniej cieszył się
z obecności Basi, która działała na niego lepiej niż kroplówka z środkami
przeciwbólowymi. Siedziała obok niego wytrwale, robiąc jedynie jedną przerwę na
wypad do sklepu po jakąś przekąskę. Przeleżane kanapki z Żabki nie były może kolacją,
którą zaplanował sobie Robert, ale w tamtej chwili w zupełności im wystarczały.
Siedząc w kącie sali, rozmawiali przyciszonymi głosami,
jakby wymieniali się najskrytszymi tajemnicami. Z każdą godziną zmniejszali
dzielący ich dystans, aż w końcu Basia przysunęła się na tyle, że ich ciała
stykały się na całej długości, co przysporzyło weterynarzowi nowych zawrotów
głowy.
- Przykro mi z powodu tego wypadku. Tamta skrzynka nie
powinna tam stać – powiedziała.
- Przestań. Gdybym patrzył pod nogi, nic by się nie stało.
To moja wina.
Basia wetchnęła głośno.
- Piękne były te kwiaty.
- Pławda? Sam wybiełałem. Szkoda, że się połamały.
- Szkoda, że ty się połamałeś.
- Też łacja. – Zachichotał. – Ale nie ma tego złego.
- Co masz na myśli?
- Siedzisz tu ze mną już osiem godzin. To znacznie dłużej
niż w przypadku kolacji, na któłą chciałem cię zapłosić.
Spojrzeli sobie w oczy. Barbara nabrała rumieńców, na widok
których jej bracia pewnie pospadaliby z krzeseł, gdyby byli świadkami tej
sceny.
Robert przełknął ślinę i zapytał z pełną powagą:
- Czy tylko z poczucia winy jeszcze tu jesteś?
Basia uśmiechnęła się nieśmiało i pokręciła głową.
- Nie.
I wtedy pocałowali się po raz pierwszy. Był to gest
niepewny, pełen pytań, ale też nadziei i trzepotu motylich skrzydeł.
*
Rekonwalescencja Roberta przebiegała prawidłowo. Z pomocą
Basi zjawiał się na kontrolach lekarskich, a nawet przytył kilka kilogramów, bo
kobieta okazała się całkiem niezłą kucharką. Zaopatrywała mężczyznę w najlepsze
obiady, jakie od lat miał okazję jadać. Razem wychodzili na spacery i trzymali
się za ręce. Na ulicy przyciągali spojrzenia ciekawskich. Byli bowiem niezwykła
parą. Ona większa od niego wzdłuż i wszerz, on drobny i niepozorny. Ona w
glanach, skórzanych spodniach i czarnych koszulkach z wymyślnymi grafikami, on
w mokasynach, sztruksach i koszulą pod swetrem w rąby. Ona z irokezem na
głowie, on z pokaźnymi zakolami. I choć znaleźli się tacy, których te wszystkie
różnice kuły w oczy, oni zupełnie się tym nie przejmowali. Nie zamierzali kryć
się po kątach ze swoim szczęściem tylko dlatego, że świat zamieszkiwali ludzie pełni
ograniczeń. Całe szczęście poza nimi byli też tacy, którzy wiedzieli, że każdy
zasługuje na miłość, bez względu na wszystko.
:)
OdpowiedzUsuńO miłości można mówić bardzo wiele, ale przede wszystkim najważniejsze jest to, aby dbać o nią, jak tylko możemy. Okazywać uczucia można w różnych sposób. Na przykład świetnym rozwiązaniem jest SMS dla ukochanej osoby na dzień dobry. Jak napisać takiego smsa? Strona https://kobietamawplyw.pl/sms-na-dzien-dobry-dla-niego-i-dla-niej/ podpowie.
OdpowiedzUsuńŚwietny pomysł. Taka wiadomość z rana poprawia dzień obu stron, a nie kosztuje wiele.
Usuń