Simone Moro – Widziałem otchłań
Autorem książki jest włoski alpinista Simone Moro. Akurat tą
opowieść zaczyna od wyprawy z dwa tysiące dwudziestego. Jest to próba wejścia
zimną na Gaszerbrum I i II, która kończy się niepowodzeniem. Moro wpada do szczeliny
lodowca. Życie ratuje mu jego towarzyszka Tamara Lunger, przypłacając to nie
lada poświęceniem. Partnerzy przerywają wyprawę i wracają do domu bez zdobytych
szczytów.
Zaraz później wybucha pandemia COVID-19. Simone Moro rusza
do syna, by spędzić z nim kilka miesięcy lockdownu. W tym czasie opowiada mu o
rodzinie, swoich wspinaczkach, przygodach, przyjaciołach, ale również o
porażkach.
W powieści przeplata się relacja Moro z synem. Wyraźnie
widać, jakie wartości chce on mu przekazać i jak sobie radzą zamknięci w domu.
Czas lockdownu okazuje się dla alpinisty czasem poświęconym młodszemu dziecku,
ale również momentem do rozważań nad tym jak i dlaczego znalazł się w takim
miejscu, a nie innym oraz dlaczego robi to, co robi. Wszystko to stara się
wyjaśnić na kartach powieści, robiąc to częstokroć między wierszami. Bywa, że
serwuje czytelnikowi bezpośrednie komunikaty, a bywa, że czytelnik musi dotrzeć
do nich sam. Obie formy doceniłam i z obu starałam się wynieść jak najwięcej.
Simone Moro okazuje się człowiekiem, którego porażki, błędy,
czy ciosy innych ludzi nie rzucają na kolana, a wręcz przeciwnie – motywują do
jeszcze bardziej wytężonej pracy. To sportowiec, który w swojej książce nikogo
nie oskarża o jakiekolwiek niepowodzenia. Po prostu przyjmuje je do wiadomości,
wyciąga z nich naukę i rusza dalej, na kolejną wyprawę. Działa. Pracuje ciężko
i niestrudzenie, mając przed oczami cel do którego dąży. To wielka nauka dla
wielu z nas, a dla mnie osobiście, ogromny pokaz siły.
Moro opowiada również o drodze, którą przeszedł, by odszukać
własną ścieżkę, czyli to czym chciałby się zajmować. Zaczynał od wspinaczki,
później rozpoczął pierwsze wyprawy alpinistyczne, aż w końcu zrozumiał, że chce
specjalizować się w alpinizmie zimowym. I w tym momencie Simone Moro serwuje
nam kilka akapitów o polskim alpinizmie. Czuć, że jest pod wielkim wrażeniem
dokonań Polaków, którzy choć słabo wyposażeni (koniec dwudziestego wieku),
zdobywali szczyty w ekstremalnych warunkach, często nowymi ścieżkami.
Co jeszcze dała mi ta powieść? Przybliżyła mnie o krok do
zrozumienia alpinistów. Jak można chcieć znaleźć się w strefie śmierci, gdzie
powietrze jest tak rozrzedzone, że człowiek powoli umiera? Oni w drodze na
szczyt i z powrotem ścigają się ze śmiercią. Ryzyko na które się godzą jest
ogromne, ale to można porównać do sportów ekstremalnych. Są osoby, które nie
potrafią żyć bez adrenaliny, to wiem, ale jak można się godzić na dobrowolne
przebywanie tygodniami w ekstremalnym zimnie, bez normalnych posiłków,
dobrodziejstw kanalizacji, ciepłej kąpieli i elektryczności? (Wiecie, jestem
cieplaczek, co to lubi zimą wełniane skarpety i ciepłe sweterki, a do tego
wszystkiego kocyk i milusią podusię.) Niemniej teraz rozumiem lepiej. Jeszcze
nie do końca, ale lepiej, a to już spory sukces.
W powieści zawartych jest dużo refleksji, wniosków
człowieka, który przeszedł w życiu wiele. Są wspomniane te dobre i te złe
strony ludzkiej natury. Są dowody, że każde zdarzenie czegoś nas uczy, a
porażka często daje nam więcej niż sukces. Czytając „Widziałem otchłań”,
odnosiłam wrażenie, że poznaję Simona Moro, bo tekst wydał mi się bardzo
osobisty i może zabrzmi to dziwnie, ale było mi z tym niezwykle przyjemnie. Jednocześnie
stał się dla mnie motywacją i niejaką pociechą, bo jest dowodem, że jeśli tylko
się nie poddajesz i wystarczająco ciężko pracujesz, dojdziesz do celu. I nie ma
sensu zadręczać się porażkami. Ona mają dawać siłę i paliwo do dalszych starań.
Mnie Simone Moro bezsprzecznie przekonał, a Was zostawiam z
„Widziałem otchłań”. Może wyniesiecie z niej to samo co ja, a może jeszcze
więcej.
Więcej nowości znajdziecie na TaniaKsiazka.pl
Komentarze
Prześlij komentarz