Mama wraca do pracy
Post z rodzaju bardzo rzadkich, bo osobistych. Tym razem o powrocie mamy z dłuuugiego wychowawczego i rollercosterze emocjonalnym, który temu towarzyszy.
Jestem mamą, co możecie przeczytać w bio. Mam dwie córeczki,
obecnie 4 i 2,5 latka. Tak się złożyło, że jedna pojawiła się na świecie krótko
po drugiej, zatem moja przerwa zawodowa trwa już kilka dobrych lat. Spędziłam
je w domu, całkiem poświęcając się rodzinie, szczególnie córkom. Taplałam się w
pampersach, gotowałam zupki, później walczyłam z nocnikowaniem. W międzyczasie
gotowałam, prałam, sprzątałam, usypiałam, pocieszałam, bawiłam się, chodziłam
na spacerki i zapewniałam inne rozrywki. W miarę dorastania córek, sprzątania i
prania okazało się więcej, a wraz z lockdownem covidowym nasz świat ograniczył
się mniej więcej do czterech ścian, podwórka, pobliskiego lasku i wizyt na
kawce u babci. Każdy dzień okazywał się podobny do poprzedniego i wszystkie
zdawały zlewać się w jeden. Gdzieś pomiędzy tym wszystkim prowadziłam bloga,
próbowałam pisać powieści i opowiadania. Im dzieciaki były większe, im mniej
miały drzemek i później kładły się spać, tym było trudniej. Pojawiła się
frustracja, która rosła, rosła i rosła, ocierając się o pragnienie rzucenia
wszystkiego i wyjechania samotnie w głuszę.
Cierpieli ze mną wszyscy domownicy, bo stałam się
rozdrażniona i nerwowa, prawie przestałam się uśmiechać. Przebierałam nogami na
granicy depresji, mając przed sobą jeden krok do przepaści. Zaczęłam
nienawidzić swojej codzienności. I wtedy pojawiły się wyrzuty sumienia.
Myślałam, że jestem złą matką, bo zamiast spokojnie wytłumaczyć, wrzeszczę; bo
własne dzieci coraz częściej irytują mnie, bez przerwy żądającym uwagi „Mamo,
patrz”, „Mamo, chodź.”, „Mamo, ona mnie bije”, „Mamo, mamo, mamo…”; bo cieszę
się, kiedy na godzinę czy dwie zabiera ja teściowa, a ja mogę w spokoju
odkurzyć i umyć podłogę, która tym razem nie będzie nosiła setki śladów małych
stópek zaraz po przeciągnięciu mopem. To był czas, kiedy każda minuta błogiej
ciszy okazywała się bezcenna, a samotne posiedzenie w toalecie jednym z
najbarwniejszych marzeń.
Możecie powiedzieć, że to przesada, że niejedna kobieta
opiekuje się domem oraz większą ilością dzieci i jakoś nie narzeka. Możecie.
Proszę bardzo. I mogę się przyznać, że ja się do takiego życia nie nadaję. Po
prostu dłużej już nie mogłam. Chciałam czegoś więcej.
Moje samopoczucie to jedno, drugie to coraz bardziej napięty
budżet, który aż prosił się o jakieś sensowne wsparcie. Nadeszła więc pora przekazania
dzieci pod opiekę przedszkola i babci oraz powrót na drogę zawodową. I tutaj
pojawił się strach do spółki z kolejnymi wyrzutami sumienia. Oto obciążam teściową,
która od tej pory przez pół dnia będzie biegać za moimi córkami i przede
wszystkim porzucam własne dzieci. Piszę porzucam, bo właśnie tak to wtedy
odczuwałam. Miałam wrażenie, że je odtrącam, choć wiedziałam, że będą pod dobrą
opieką i na pewno będą zadowolone, a co ważniejsze bezpieczne. Strach wiązał
się z nową sytuacją, definitywną zmianą codzienności oraz otoczenia,
wyzwaniami. Czułam, że wypadłam z obiegu, musiałam wiele rzeczy przyswoić,
jeszcze więcej sobie przypomnieć i po prostu denerwowałam się tym.
Pierwsze dni w pracy były istną huśtawką emocjonalną.
Ekscytacja, obawy, sumienie, o którym już wspomniałam. Cieszyłam się „wyjściem
do ludzi”, nowymi zadaniami, oddechem od domu i dzieci, a jednocześnie
zamartwiałam się, jak sobie radzą, czy za mną nie tęsknią. Myśli miałam różne,
ale szybko okazało się, że córki jednak nie płaczą pół dnia za mamusią. Pojawił
się za to zupełnie inny problem.
Wiecie, kiedy się siedzi w domu, mimo wszystko ma się dużo
czasu. Można spokojnie ogarnąć mieszkanie, ugotować obiad, zrobić pranie i
pobawić się z dziećmi. Nagle ten czas skurczył mi się z kilkunastu do kilku
godzin, a do całokształtu doszły jeszcze nowe obowiązki, bo trzeba przygotować się
na kolejny dzień w pracy, czyt. zrobić kanapki, czy uprasować ciuchy, żeby nie
wyglądać jak ostatni flejtuch.
Z tego wszystkiego największy kłopot przysporzyły mi obiady,
które zaczęły wiązać się z długofalowym planowaniem, czasem dwa dni wstecz,
jeśli w przepisie wykorzystywane było mięsko z zamrażalnika. Trzeba było
odmrozić, kolejnego dnia upiec, a trzeciego można było zjeść odgrzewane.
Skończyło się jedzenie świeżych dań, bo samo przygotowanie czasem zajmuje ok.
godzinę lub dłużej, a zanim zgarnęłabym dzieci od babci i uporała się z garami,
wyszłaby mi późna kolacja, o ile wszyscy byśmy do niej dotrwali. I tutaj znowu
uratowała mnie teściowa (Boziu, jak ja się cieszę, że ją mam). Umówiłyśmy się,
że obiady będziemy jeść u niej, w zamian za dołożenie grosza do budżetu
przeznaczanego na spożywkę. Niby zwykła przysługa, a zdjęła z moich barków
spory ciężar i przepędziła większość frustracji płynącej z niewyrabiania się (a
przysięgam, nienawidzę się niewyrabiać).
Tak więc mama wróciła do pracy i udało się to z pomocą
najbliżej rodziny. Wiecie co z tego wynikło? Zniknęły dresy i brak makijażu.
Pojawiła się za to dawna ja, która miała energię, by o siebie zadbać. Zniknęło
też rozdrażnione babsko, a pojawiła się wyrozumiała i uśmiechnięta mama, którą
zawsze chciałam być. Oczywiście, bywają dni, kiedy wracam z pracy padnięta,
jakby mnie ktoś przecisnął przez wyżymaczkę, bywają chwile rozdrażnienia, ale
to i tak lepsze niż ten marazm, w którym tkwiłam wcześniej. Zatem polecam jeśli
i Wam siedzeniem w domu już się ulewa. Jak mówi mój tata: „Wśród ludzi od razu
odżyjesz.” W moim przypadku się sprawdziło, a jeśli miałabym coś dodać od
siebie to: „W pracy odpoczniesz od domu, a w domu od pracy i tym sposobem cały
twój dzień to odpoczynek.” ;D I tym lekko dowcipnym akcentem Was żegnam. Do
zobaczenia.
PS Jeśli macie ochotę opowiedzieć odrobinę o swoich
powrotach do pracy albo o godzeniu etatu z prowadzeniem domu, zapraszam do
udzielania się w komentarzach. ;)
Komentarze
Prześlij komentarz