Obelisk - Powieść w odcinkach - Część 1 - Rozdział 1
Kilka słów o powieści:
Zosia podejmuje niezrozumianą dla wszystkich decyzję. W wieku dwudziestu trzech lat rezygnuje z niezależności, by na powrót zamieszkać z rodzicami. Przenosi się na wieś, gdzie czeka na nią przystojny i arogancki właściciel sklepu oraz dziwne sny nie z tej epoki. Jaki związek z tym wszystkim ma zapomniany obelisk i legenda, która wokół niego krąży? Czy Zosia odkryje jego tajemnicę? Tego musicie przekonać się sami.
Jeśli lubicie zagadki, romantyczne opowieści i historie o duchach, gorąco zapraszam do lektury. Razem z Zosią zakochajcie się w urokach polskiej wsi, obezwładniającym Kacprze i legendzie o tragicznej miłości.
Link do wattpad:
CZĘŚĆ 1 - Dwa miesiące wcześniej
1
Wiele osób uważało, że wykazuję się prawdziwą głupotą. Moja
decyzja była dla nich niezrozumiała. Skoro miałam całe swoje życie w
Katowicach, niemałe mieszkanie w centrum tylko dla siebie, możliwość
kontynuowania nauki na renomowanym Uniwersytecie i rodziców chętnych opłacać
moje rachunki przez kolejne dwa lata, to po cholerę rzucałam to wszystko na
poczet małej wsi w okolicy Częstochowy? Miejsca zupełnie nowego, pozbawionego
wszystkich dobrodziejstw dużego miasta i przyzwoitej pętli komunikacyjnej, gdzie
oprócz własnej rodziny znałam zaledwie jedną osobę? Po jakiego czorta w wieku
dwudziestu trzech lat chciałam znowu zamieszkać z rodzicami, którzy mogli
zaoferować mi jedynie jeden pokój na piętrze domu nie pierwszej już młodości?
Przecież to niedorzeczne! Ale ja miałam swoje powody, właściwie jeden, wielki i
konkretny: samotność, a przynajmniej to próbowałam wmówić sobie i innym.
Mój argument wydawał się abstrakcyjny. Wszyscy od razu pukali
się w głowę, w myślach nazywając mnie wariatką. Bo przecież dla znacznej części
moich rówieśników to był normalny czas, by się usamodzielnić, opuścić gniazdo i
rozwinąć skrzydła. Ja robiłam coś zupełnie przeciwnego. Przełamałam schemat i
być może dlatego wzbudzam w ludziach wewnętrzny sprzeciw. Można mnie nazwać niedojrzałą,
ale ja naprawdę czułam silną potrzebę ponownego poczucia ciepła domowego
ogniska. Nie zamierzałam się tego wstydzić, ale też przestałam się z tego
tłumaczyć. Po co, skoro moje słowa i tak odbijały się od niezachwianego muru
zbudowanego z cudzego światopoglądu?
Do nikogo nie docierało, że chciałam nadrobić coś, co mi
odebrano zbyt wcześnie. Nie, nie będzie tutaj mowy o żadnych większych
tragediach, gdzie ktoś mógłby mi współczuć. Nic strasznego mnie nie spotkało, a
przynajmniej wtedy nikt tak tego nie postrzegał, ze mną na czele.
Wszystko zaczęło się powoli i rozwijało spokojnie. Mieszkałam
z rodzicami w całkiem ładnym M4 w Katowicach. Podczas gdy oni pochodzili ze wsi
i pamiętali ból mięśni po ciężkiej pracy w polu, smród obornika, chłód wiejący
z dziury wychodka wprost na pośladki oraz smak wody ze studni, ja nie znałam
innego życia. Moja styczność z wsią ograniczała się do kilkugodzinnych wizyt u
babci i równie rzadkich co krótkich pobytów wakacyjnych. Wtedy tamtejsze życie trąciło
już postępem, była łazienka, bieżąca woda, mniej zwierząt w oborze i pracy w
polu, bo większość roboty załatwiał kombajn sąsiada. Dla mnie jako dziecka
jedynymi różnicami pomiędzy miastem i wsią były cisza, mniejszy ruch na ulicach,
zdecydowanie więcej swobody i ograniczenie telewizji. Miało to swoje plusy, ale
wtedy postrzegałam to jako jedną wielką nudę i gdyby nie Martyna, której
towarzystwo szczerze lubiłam, pewnie dużo wcześniej zaczęłabym protestować
przeciwko wyjazdom do babci. Kiedy miałam już naście lat wolałam zostawać w domu,
by spotkać się z przyjaciółmi, bez których, jak jeszcze niedawno mi się
wydawało, nie mogłam żyć. Wizyta u staruszki, która coraz częściej zapominała
co jadła na śniadanie i myliła nasze imiona, ale za to doskonale pamiętała czasy
swojej młodości, wydawała się mało atrakcyjna. Z perspektywy czasu przyznaję,
że byłam głupia i strasznie tego żałuję. Niestety jak to w życiu bywa, czasu
cofnąć się nie da.
Gdy miałam szesnaście lat, babcię dopadł pierwszy udar. Mama
bardzo się przejęła. Przeniosła się do niej na dwa tygodnie, a później jeździła
co weekend. Wychodziła z domu w piątek albo w sobotę rano i wracała w
niedzielę. Bywało, że tata do niej dołączał, a ja się cieszyłam. Jako
nastolatka dostawałam mieszkanie tylko dla siebie na dwa pełne dni i noce. Kto
by nie świętował? Po drugim udarze mamy nie było od poniedziałku do piątku. Razem
z tatą musieliśmy nauczyć się gotować i ogarniać mieszkanie bez niczyjej
pomocy. Jakoś sobie radziliśmy. Niestety tata tęsknił za mamą i chyba po cichu
zazdrościł jej czasu spędzonego poza miastem, a ona sama miała wyrzuty
sumienia, że zostawia nas samych na tak długo. Do tego zaczęły doskwierać jej
długie dojazdy i opieka nad starszą, schorowaną osobą, która w pojedynkę wcale
nie była sielanką.
Pomysłów na rozwiązanie tej sytuacji było kilka. Rodzice
mogli sprowadzić babcię do nas, ale ta nigdy nie chciała o tym słyszeć. Nawet
gdy przyjechała na moją komunię, kazała odwieźć się jeszcze tego samego dnia,
jakby się bała, że po nocy spędzonej w cudzym łóżku jej własne oskarży ją o
zdradę i zatrzaśnie jej drzwi przed nosem. Z tego samego powodu mama nie miała
serca odesłać jej w miejsce, gdzie zajęliby się nią specjaliści. Przeprowadzić
się wszyscy nie mogliśmy, bo ja miałam szkołę, a tata pracę. I tak znaleźliśmy
się w patowej sytuacji. W końcu rodzice podjęli decyzję, która w każdej osiemnastolatce
wywołałaby euforię. Tata zmienił pracę i przeniósł się do mamy, a ja zostałam
sama. Byłam już pełnoletnia, rozsądna, raczej nie rozrabiałam i vis-a-vis miałam
sąsiadkę, która chętnie mi matkowała, a jej syn był dla mnie niczym brat.
Cieszyłam się okazanym zaufaniem, pławiłam w tak upragnionej
samodzielności i puchłam z zadowolenia, gdy widziałam zazdrość w oczach
koleżanek. Szybko jednak dotarło do mnie, że nie byłam na to gotowa. Mieszkanie,
które miałam całkiem dla siebie, przygniatało mnie pustką i rozmiarem. Cisza
dzwoniła w uszach, a brak kogokolwiek z kim mogłabym pogadać wieczorami aż kuł
w serce. Próbowałam ratować się znajomymi, ale nie było ich aż tylu, by
zapełnić cały mój czas. Pewnie dlatego wpakowałam się w fatalny związek z
fatalnym facetem.
Adriana poznałam na imprezie u mojego przyszywanego brata,
Bartka. Rozmawiało nam się całkiem przyjemnie, był zabawny i niebrzydki.
Zaczęliśmy się spotykać. Szybko zakotwiczył się w moim mieszkaniu, co zupełnie
mi nie przeszkadzało, bo pragnęłam towarzystwa jak szalona. Najpierw jedna noc,
później dwie z rzędu, aż w końcu został na stałe. Rodzice nie byli zadowoleni,
ale miałam już dwadzieścia lat i pierwszy semestr studiów za sobą. Nie mogli
wiele zrobić, tym bardziej że Adrian zaczął dokładać się do czynszu.
Jak każdy początek i nasz był świetny, gorzej było później.
Zaczęliśmy być bardziej obok siebie, niż razem. Nasze rozmowy ograniczyły się
do omówienia obowiązków domowych, a w sypialni wiało iście arktycznym chłodem.
I pewnie ciągnęłabym ten jałowy związek dalej dla samej świadomości, że ktoś
jest i na mnie czeka, gdyby pewnego dnia nie zachorował profesor prowadzący
zajęcia. Wróciłam do domu wcześniej, a tam czekał na mnie nie tylko Adrian, ale
i jego rozczochrana, naga towarzyszka. Sama nie wiem, co bolało bardziej, sama
zdrada, czy fakt że doszło do niej w moim prywatnym łóżku. W tamtym momencie
niewiele nad tym myślałam, po prostu wyrzuciłam oboje za drzwi bez możliwości
powrotu.
Nie rozpaczałam. Nie miałam po czym. Adrian z czasem stał się
jedynie elementem wyposażenia mieszkania. Był jak fotel, który na początku się
podoba, potem tylko się go lubi, bo jest wygodny i już wrósł w wystrój wnętrza,
ale kiedy w końcu się uszkodzi i nadchodzi czas, by go wyrzucić, nikt jakoś za
nim nie płacze. Było mi smutno z zupełnie innego powodu: wróciłam do punktu
wyjścia.
Puste mieszkanie znowu zaczęło mnie przygniatać. Bartek i
inni znajomi mieli swoje życia, a ja szybko poczułam, że się narzucam. Zostałam
sama. Czułam się z tym paskudnie, ale to nie wszystko. Z jakiegoś
niewytłumaczalnego powodu byłam przekonana, że pora na zmianę, a mój wewnętrzny
i nie zawsze rozsądny głos pchał mnie w stronę małej wioski, która wzięła swoją
nazwę od pewnego niepozornego krzewu, Kruszyny. Tak właśnie zrodziła się decyzja
którą podjęłam, a która zaszokowała wszystkich, a już całkiem moich rodziców.
Wieczorem, zaraz po obronie licencjatu, spakowałam się do
starego Forda i pełna dobrych przeczuć ruszyłam w drogę. Ruch był niewielki, a czas
mijał szybko. Nim się spostrzegłam, dojechałam do Borowna. Od nowego domu
dzieliło mnie ledwie kilka minut.
Przy kościele skręciłam w stronę Kruszyny, przejechałam
jeszcze kilkaset metrów i zwolniłam. Spojrzałam w ciemną uliczkę po prawej
stronie. Gdybym w nią wjechała, dotarłabym do cmentarza. Przemknęło mi przez
myśl, że mogłabym odwiedzić babcię, ale zdawałam sobie sprawę, że spacer wśród
grobów po zachodzie słońca nie był najmądrzejszym pomysłem. Pokiwałam głową i
obiecałam sobie, że przyjadę następnego dnia.
Ruszyłam przed siebie. Przed sobą miałam kilka kilometrów
pustej drogi przez pola. Księżyc wychylił się zza chmur i oświetlił drzewa po
obu jej stronach. Pamiętam, że spodobał mi się ten widok. Wydawał mi się magiczny.
I wszystko byłoby idealnie gdyby nie dziwny chłód, który rozsiał na moich
ramionach gęsią skórkę.
Zerknęłam na ustawienia ogrzewania, żeby sprawdzić czy
przypadkiem nie włączył się nadmuch zimnym powietrzem. Wszystko było w porządku.
Podniosłam wzrok z powrotem na jezdnię. Kilkadziesiąt metrów przed maską
zobaczyłam bladego mężczyznę. Miał na sobie starą, luźną koszulę i długi,
czarny płaszcz. Mogłabym przysiąc, że jeszcze przed chwilą go tam nie było.
Zupełnie jakby wziął się znikąd. Nie patrzył na mnie, ale gdzieś w bok. Miał
tak smutne spojrzenie, że zrobiło mi się go żal.
W końcu zdałam sobie sprawę, że zaraz go stratuję. Z całej
siły wcisnęłam hamulec. Samochód zatrzymał się z piskiem opon, a ja
podskoczyłam w fotelu, o mały włos nie rozbijając sobie głowy o kierownicę. Z
szybko bijącym sercem, spojrzałam przed siebie. Nic, żywej duszy. Wzięłam kilka
głębokich oddechów, żeby się uspokoić. Nie poczułam żadnego uderzenia, nie
słyszałam też krzyku mężczyzny ani odgłosu ciała wpadającego na samochód.
Może nic się nie stało? Mogę odjechać… - myślałam
spanikowana.
Nie, nie mogłam. Musiałam się upewnić. Powoli otworzyłam
drzwi i wyszłam na drogę. Miałam na sobie cienki sweterek, który powinien
ochronić mnie przed chłodem letniego wieczoru, ale wcale nie pomagał. Kiedy
zobaczyłam parę, która najwyraźniej była moim oddechem, przeszył mnie dreszcz.
Nie byłam tylko pewna czy to z zimna, czy ze strachu. Podeszłam przed samochód,
ściskając między palcami kluczyki, żeby w razie czego użyć ich do samoobrony,
jako prowizorycznego kastetu. Nic. Przed maską nikogo nie było. Pod samochodem
też. Rozejrzałam się dookoła i nagle mój wzrok przykuł oświetlany księżycem wysoki słup. Zdałam sobie sprawę, że to w jego
stronę patrzył tamten mężczyzna.
Rozsądek podpowiadał mi, że powinnam wsiąść do samochodu i
uciekać z tego pustkowia, ale coś mi nie pozwalało. Niewidzialna lina ciągnęła
mnie w stronę nietypowej budowli.
Przeszłam na drugą stronę ulicy. Właśnie w tym momencie
temperatura wróciła do normy. Wiedziałam, że to bardzo dziwne, ale się nie
zatrzymałam. Moje nogi same stawiały kolejne kroki. Weszłam na polną drogę,
minęłam drzewa posadzone na poboczu. Jakieś pięćdziesiąt metrów dalej stało
coś, co określiłabym kolumną wzniesiąną na postumencie z cegieł. Widać było, że
czas jej nie oszczędzał, a mimo to ciągle wyglądała majestatycznie i pięknie.
Tylko co kolumna robi w takim opuszczonym miejscu?
- Nie za późno na zwiedzanie? –
usłyszałam niski, męski głos.
Podskoczyłam ze strachu. Oczami wyobraźni widziałam bladego
mężczyznę w płaszczu, który zwabił mnie w zasadzkę. Szybko zdusiłam rodzącą się
w moim wnętrzu panikę, by postawić na dużo bezpieczniejszą w tej sytuacji
wściekłość. Och tak. Byłam zła, ale głównie na samą siebie i swoją głupotę.
Dałam się zapędzić w kozi róg jak ostatnia naiwna. Niemniej nie zamierzałam poddać
się łatwo. Może nie mogłam pochwalić się czarnym pasem kung-fu, ale w końcu
uczestniczyłam w kilku lekcjach samoobrony, a wszystko czego się nauczyłam,
kilka razy przećwiczyłam na Bartku.
Ścisnęłam mocniej kluczyki w dłoni, jakbym chciała się
upewnić, że jeszcze tam są, wzięłam głęboki oddech, przygotowując się do walki,
obróciłam się… i prawie upadłam na tyłek z wrażenia.
Właśnie podchodził do mnie mężczyzna tak przystojny, że bez
problemu mogłam go sobie wyobrazić w spocie reklamowym pierwszej lepszej
męskiej marki. Wysoki, lekko umięśniony brunet, o twarzy wyciosanej przez
najlepszego rzeźbiarza. Był nieprzyzwoicie seksowny, a przynajmniej w
ciemnościach taki się wydawał. Przystanął parę metrów ode mnie, przyjmując
pozycję w której wyglądał na całkiem zrelaksowanego. Powinnam się go bać, ale dziwnym
trafem nie czułam strachu. Czułam zupełnie coś innego…
Spojrzałam ponad jego ramieniem i zauważyłam drugi samochód
zaparkowany za moim własnym. Nieznajomy podążył za moim spojrzeniem.
- Samochód się popsuł? - zapytał.
Pokręciłam głową.
- Byłam tylko ciekawa co to. – Wskazałam
na kolumnę.
Wolałam nie mówić, że kogoś potrąciłam, szczególnie, że w
tamtej chwili nie byłam pewna, czy naprawdę kogokolwiek widziałam.
- Masz dobry wzrok, skoro dojrzałaś
go z drogi o tej porze. – Przyjrzał mi się uważniej, powodując, że moje serce
znowu przyśpieszyło. – To Obelisk Zygmunta.
- Aha – tylko tyle przyszło mi do
głowy.
Mój towarzysz zaśmiał się przyjaźnie.
- Nic ci to nie mówi, co? – Błysnął
białymi zębami w uśmiechu, który zmiękczył mi kolana i dodał – Jeśli chcesz
mogę ci o nim opowiedzieć. Historia może nie jest wesoła, ale za to bardzo
romantyczna. – Puścił do mnie oko.
Nagle oprzytomniałam. Oho. Co to, to
nie. Może i był przystojny jak model, ale ja na razie miałam dość facetów. Potrzebowałam
czasu dla siebie. Poza tym nawet go nie znałam, a stanie w ciemności na kompletnym
pustkowiu, z zupełnie obcym facetem nie wydawało się najmądrzejszym pomysłem. Kto
wie, kim był i co zamierzał, jeśli zobaczyłby z mojej strony choć cień
zainteresowania? Wolałam nie ryzykować.
- Bardzo dziękuję, ale czas na mnie –
powiedziałam i ruszyłam w stronę samochodów.
Nogi miałam jak z waty, co przypisałam adrenalinie, która
właśnie opuszczała moje ciało. Z pewnością nie miało to niczego wspólnego z
nieznajomym, który za mną szedł.
Ani razu nie odwróciłam się w jego stronę. Wsiadłam do samochodu,
zamknęłam go od środka, drżącymi rękami zapięłam pasy, odpaliłam silnik i
pojechałam przed siebie, ani razu nie zerkając w tylne lusterka. Całą drogę
wyrzucam sobie, że wyszłam z samochodu w takim miejscu, ale mleko już się
rozlało. Widać mój instynkt samozachowawczy tym razem zaspał.
W końcu dojechałam do Kruszyny. Minęłam oświetlony, siedemnastowieczny
kościół, później skręciłam w lewo, przed ochotniczą strażą pożarną.
Przejechałam jeszcze jakieś trzysta metrów i wjechałam na podjazd przed swoim
nowym domem. Kiedy wysiadałam, żeby otworzyć bramę, minął mnie samochód, który
widocznie zwolnił. Odruchowo spojrzałam w jego stronę i znieruchomiałam, kiedy
dostrzegłam kierowcę. Albo miałam zwidy, albo samochód prowadził przystojny
nieznajomy spod obelisku.
Komentarze
Prześlij komentarz