Piekiełko - Opowiadanie
Kolejne mikroopowiadanie.
Pozdrawiam i życzę miłego czytania.
Sierpień. Od samego rana upał. Taki, że ma się ochotę
pieprznąć wszystko w cholerę i pójść nad jezioro. Niestety jeść trzeba, a i
hipoteka za cholerę nie chce się sama spłacić, więc zamiast na plażę,
zapieprzam do roboty. Jakby się nad tym zastanowić to sama praca nie jest taka
najgorsza, bo i klimatyzacja jest, i kawusia świeżo mielona, a zaraz obok
siedzi długonoga Anetka zawsze w króciutkiej spódniczce.
Normalnie na podróż do biura też nie mogę narzekać, bo jeśli
sobie tego zażyczę to i 19 stopni może być w samochodzie. Wtedy nawet korek nie
jest mi straszny, czy jakaś staruszka tocząca się przez pasy ze swoim
balkonikiem.
Ale nie dziś. Dziś mój wymuskany, wycacany samochód wypiął
się na mnie i odmówił współpracy. Nie pomogły prośby, groźby i przekleństwa.
Stanąłem nawet nad nim i zajrzałem pod maskę, ale nie było żadnej neonowej
strzałki z podpowiedzią, o co chodzi. Poszedłem na przystanek.
Rano nie było tak źle. Najbardziej oblegany bus odjechał mi
sprzed nosa, więc trafił mi się średnio zapchany. Udało mi się usiąść i we
względnym spokoju dojechać do miasta. Nawet za bardzo się nie spociłem. I
dobrze, bo głupio by było tak śmierdzieć obok długonogiej Anetki. Jeszcze
mogłaby się obrazić i przestać machać w moją stronę smukłymi łydkami.
Droga powrotna nie jest już taka różowa. Tłum kłębi się
przed zamkniętymi drzwiami busa. Przerażająco małego busa. Nie trzeba być
geniuszem, żeby wiedzieć, że miejsc jest zdecydowanie zbyt mało, by wszyscy
mogli odbyć podróż mieszczącą się w granicach komfortu. Szacuję swoje szanse i
wynik wydaje się marny. Zastanawiam się, czy nie poczekać na kolejny transport.
Sprawdzam rozkład. Półtorej godziny. No jaja sobie jakieś robią.
Drzwi rozsuwają się i zaczyna się natarcie. Prę przed
siebie, rozpychając się łokciami. Ktoś stęka, ktoś narzeka. Nie wiem które
słowa kierowane są do mnie i czy w ogóle jakieś są. Wszystko ignoruję, bo
jednego jestem pewien: przez najbliższą godzinę nie zamierzam stać, obijając
się o innych jak bezwolna kukła.
Wchodzę i aż mnie cofa. Uf, piekarnik. Nic tylko się
przyprawić i za godzinkę akurat będzie ze mnie pyszna pieczeń z korpoludka.
Przede mną młoda dziewczyna. Stoi kilka stopni wyżej i rozmawia z kierowcą.
Przed moją twarzą jej jędrne pośladki. Normalnie bym się cieszył, ale dziś
chętnie zamieniłbym ten widok na kufel zimnego piwa.
Kupuję bilet i przeciskam się między siedzeniami. Wypatruję
wolnego miejsca. Jest. Ostatnie. Wsuwam się na fotel. Obok mnie potężna
kobieta, z wielkimi reklamówami na kolanach. Co najmniej siedemdziesiąt plus.
Zajmuje ¾ wolnego miejsca, a ja też nie przypominam szczypiorku, więc ćwierć
mojego pośladka zwisa smętnie nad podłogą. Czekam.
Pasażerów przybywa. Tłoczą się w wąskim przejściu i
zabierają cenne powietrze. Jakiś dryblas otwiera właz w dachu, ale niewiele to
daje. Jeszcze chwila i wszyscy się podusimy.
Kobieta obok wierci się niespokojnie i rozpycha łokciami. W
końcu z czeluści torebki wydobywa książkę. Nie widać tytułu, ani niczego, bo
obłożona jest tapetą w malutkie różyczki. Zaczyna czytać, ale tak że nie sposób
podejrzeć ani słówka.
Ruszamy. Nie mija minuta, a ja już obrywam torebką w głowę.
Rzucam nieprzyjemne spojrzenie na sprawczynię, ale ona zdaje się niczego nie
zauważać. Dalej buja się do rytmu kolein. Za piątym razem nie wytrzymuję i
zwracam jej uwagę. Patrzy na mnie jakbym jej gołymi rękami kota zadusił, ale
zdejmuje torebkę z ramienia.
Coś wbija mi się w plecy. Kolana tego za mną. Bo nie można
już siedzieć normalnie, jak Pan Bóg przykazał, tylko trzeba się rozpychać,
cholera jasna. Oglądam się za siebie. Chłopak jest młody i wysportowany. Siadam
z powrotem bez słowa.
Pół godziny później kobieta z torebką znika, a jej miejsce
zajmuje facet, który otworzył właz. Trzyma się gumowej rączki nad moją głową, a
mnie aż dusi od fetoru spod jego pach. Boże, ja wiem że upał, ale ludzie, są
dezodoranty! Zbiera mi się na wymioty. Przysuwam się do sąsiadki, która
pochrapuje cicho. Książka zwisa jej z ręki i widać, że zaraz spadnie. Czekam na
ten moment, jak sęp na padlinę. Łapię. Zerkam na kobietę. Oczy zamknięte, usta
rozchylone, ciche pochrapywanie. Zaglądam na stronę tytułową. Mrugam kilka
razy. Czytam jeszcze raz. Zamykam książkę i delikatnie szturcham właścicielkę.
- Upadło pani - mówię.
Ona dziękuje lekko zmieszana. Chowa powieść, poprawia się na
fotelu i znowu zasypia. Pięć minut później mam jej głowę na ramieniu i nie mam
pojęcia co z tym fantem zrobić.
Oto moje piekło. Nagrzana, metalowa puszka w upalny dzień.
Smród spod pachy faceta stojącego obok i jego lędźwie szturchające mnie w bark.
A na deser tuląca się do mnie dojrzała fanka Blanki Lipińskiej. Żyć nie
umierać, po prostu.
Autor: Paulina Wysocka-Morawiec
Komentarze
Prześlij komentarz