Książka lepsza niż film? Niestety nie tym razem...
Mówi się, że książka zawsze jest lepsza od ekranizacji. Wierzyłam w to szczerze, aż do momentu w którym na mojej drodze znaleźli się „Upadli”.
Długo zastanawiałam się, od czego zacząć ten tekst, żeby wszystko dobrze wyrazić. Ostatecznie podjęłam decyzję, że zacznę od zarysowania fabuły całej opowieści. Jak to bywa w romansach fantasty dla nastolatek, mamy zagubioną, pozornie zwyczajną dziewczynę (Luce Price), która na swoim koncie ma parę traumatycznych wydarzeń. Nastolatka zmienia otoczenie (tu: trafia do poprawczaka) i spotyka tajemniczego i nieziemsko przystojnego chłopaka (Daniela). Oczywiście zakochuje się w nim od pierwszego wejrzenia. W wersji książkowej jest na tyle zdesperowana, że zaczyna mu się narzucać (Serio? Facet daje Ci do zrozumienia, że nie chce mieć z tobą nic wspólnego, ale ty to kompletnie ignorujesz i nie dajesz mu spokoju. Bo i po co? Przecież narzucanie się komuś jest takie fajne i sexy…) To jest jedna z wielu rzeczy, które sprawiły, że główna bohaterka zaczęła mnie drażnić. „Chłopak marzeń” też zachowuje się nieco dziwnie. Na początku odpycha biedną dziewczynę, potem okazuje jej zainteresowanie i znowu odpycha, i tak kilka razy. Zaprasza ją na spacer i nagle znika, zostawiając ją w środku lasu, którego biedna Luce całkiem nie zna. Fajnie prawda? Naprawdę świetny z niego facet.
Jak sam tytuł wskazuje, mamy do czynienia z upadłymi aniołami. (Oczywiście Daniel jest jednym z nich.) Według autorki sprawa z wielkim upadkiem miała się następująco: Co oczywiste, Lucyfer się zbuntował i pociągnął za sobą sporą część zastępów anielskich. Jednak oprócz tych „złych”, z nieba zostały wygnane anioły, które nie mogły się zdecydować, po której stronie stanąć lub takie jak Daniel – zakochane w śmiertelniczce. Jako anioł, jest istotą nieśmiertelną. W związku z tym Lucy Price odradza się co 17 lat, by dosłownie spłonąć z miłości do Daniela i tak w kółko.
W naszej historii nastąpiła jednak zmiana i jakimś cudem Price przeżyła pierwszy pocałunek ze swoją anielską sympatią. Prawdopodobnie stało się tak, ponieważ została wychowana w ateizmie. Niestety oznacza to również, że nie odrodzi się ponownie. Dzięki temu stała się celem tych, którzy pragną zakończenia odwiecznej wojny dobra ze złem. Jaki to ma ze sobą związek? Otóż po każdej ze stron, jest tyle samo aniołów. Zabijając bohaterkę, mogliby sprawić, że Daniel zmieni swoje stanowisko w odwiecznym konflikcie, co z kolei sprawi, że siły staną się nierówne i ta silniejsza wygra. Troszeczkę pokręcone, prawda?
Jak dla mnie cała ta historia jest mocno naciągana, nawet jak na fantastykę. Bo co ma brak przynależności do jakiejkolwiek religii, do możliwości reinkarnacji. W następnych tomach dowiadujemy się, że w poprzednich wcieleniach Luce min. była buddystką, należała do starożytnej społeczności Egipcjan, a nawet Majów. Jednym słowem, nie była chrześcijanką, ani żydówką. I co? Wtedy nie było żadnego problemu?
Jest jeszcze kilka luk w tej historii, ale zostawmy to i lepiej wróćmy do naszej głównej bohaterki, która okropnie irytuje swoim niezdecydowaniem i głupotą. Otóż na pierwszym planie pojawia się Cam (ten zły), który ma specjalne umiejętności, dzięki którym przekonuje do siebie ludzi. Ale kiedy chcesz powiedzieć facetowi, żeby dał ci święty spokój, to nie uciekasz ze szkoły, żeby pójść z nim na randkę, czy też nie wsiadasz do samochodu, który po ciebie przysłał. A jeżeli już popełniasz takie podstawowe błędy, to gdy tylko orientujesz się, że wywozi cię w jakąś szemraną okolicę, uciekasz. Swoją drogą, jaki facet zaprasza dziewczynę do jakiegoś podrzędnego baru, przypominającego spelunę… Podobno Cam zakochuje się w naszej Luce i ok. Ale moje pytanie brzmi: dlaczego teraz, a nie wieki wcześniej? Przecież tak jak pozostali, spotykał ją co 17 lat…
Jakby tego wszystkiego było mało, Price sprawia wrażenie nieco mało rozgarniętej. Gdyby nie otaczający ją „przyjaciele”, nie rozwiązałaby żadnej „zagadki”. Niby wiem, że autorka chciała podnieść znaczenie bohaterów drugoplanowych i dać im coś do zrobienia, ale niestety odbyło się to kosztem gwiazdy powieści.
Z sześcioczęściowego cyklu, przeczytałam trzy (a to i tak chyba za dużo…) i mam jeszcze jeden wniosek. Mianowicie Price i Daniela łączy niby taka wielka, wielowiekowa miłość, a tu nagle Luce po kilku tygodniach rozłąki całuje się z innym. W dodatku nie jest pewna, czy jej uczucie do anioła jest prawdziwe. Postanawia to sprawdzić i zajmuje jej to jakieś półtorej książki. Ja rozumiem, że hormony i te sprawy, ale litości…
No dobra, ja tutaj rozwodzę się o książce i całej fabule, a nadszedł już najwyższy czas na uzasadnienie mojego twierdzenia, że film jest lepszy.
Na wstępie zaznaczam, że sama ekranizacja też nie jest wysokich lotów i naprawdę nie zachwyca. Szczerze mówiąc, będę bardzo zdziwiona, jeśli znajdą się fundusze na kolejną część. W filmie pełno jest dziwnych stop-klatek, które to ukazują wręcz śmieszne zbliżenia. To jest hmm… obciachowe – myślę, że to odpowiednie słowo.
Ale przynajmniej w przypadku ekranizacji, fabuła jest bardziej zrozumiała i wszystko ma większy sens. W filmie cała historia wydaje się znośniejsza, a główna bohaterka nie jest tak wkurzająca, jak w książkach. Postaci są lepiej wykreowane, a historia ciekawiej przedstawiona. Wszystkie zmiany, których dokonali twórcy są trafione, co rzadko się zdarza. Mimo sporej dozy denności, film zdecydowanie wygrywa z powieścią. (Naprawdę nie wierzę, że to piszę.)
Lauren Kate czytało mi się zawsze dosyć przyjemnie, ale tym razem bardzo się zawiodłam. Sam pomysł na historię był całkiem niezły, ale wykonanie już zdecydowanie słabsze. Jedyne co mogę pozytywnego powiedzieć o książce to to, że czytało się szybko, ale to nie zmienia faktu, że co jakiś czas miałam ochotę wykrzyknąć: What the fuck?!
Komentarze
Prześlij komentarz